niedziela, 16 lutego 2014

Jesteśmy już prawie jak "miejscowi", czyli Peppa jedzie do ZOO.



O tym, czy człowiek jest "miejscowym" wiadomo w chwili gdy zapytają go o drogę. Parę dni temu, gdy wracaliśmy z ZOO, w naszym uroczym miasteczko-wsi zostaliśmy zatrzymani przez kobietę, która wychyliła się z auta wypełnionego po brzegi bagażami i innymi członkami rodziny i spytała o stację kolejową i Podstawową Szkołę Narodową (chyba, w każdym razie o jakąś szkołę). Poczuliśmy się jak miejscowi i dumnie (choć jeszcze bez irlandzkiego akcentu) odparliśmy gdzie jest szkoła (staliśmy przecież obok niej) i stacja, bo właśnie pociągiem powróciliśmy z Dublina.
A dokładniej dwoma pociągami: Do Kilcock z Maynooth za drobne 10 Euro (jedna stacja, 6 km) ale nie szkodzi, bo z Dublina do Maynooth (4 stacje z 20km) było na gapę więc rachunek jakoś przełknęliśmy. Od razu pragniemy wyjaśnić, że na gapę nie było z naszej winy. Stacja w Dublinie, której nazwy nawet nie pamiętamy, nie miała nie tylko kasy  biletowej, ale nawet biletomatu, co więcej nie było ani jednego oznaczenia, który peron to 1, a który 2, megafonów też nie było. Nic nie było. Pasażerów też nie było.Stacja po środku, pola, Dublin dawno za nami, przed nami w oddali lotnisko i tylko my na peronie, przez godzinę, w oczekiwaniu na pociąg widmo dyskutujemy czy Kilcock jest w lewo, czy w prawo i czy pociągi też obowiązuje ruch lewostronny.
O tej cudownej stacji dowiedzieliśmy się z niezastąpionej google maps, gdy po 2 godzinnym spacerze po ZOO trochę już zmęczeni zdecydowaliśmy się na powrót do domu. No i ta stacja wydawała się najrozsądniejszym rozwiązaniem, była dość blisko, czyli z jakieś 3 km od ZOO, a pociąg miał być za jakieś 2 godziny, więc był w naszym zasięgu.
Trzy kilometry to dla nas nic, bo do ZOO szliśmy 5 km na piechotę, gdyż po oddaniu samochodu do wypożyczalni, w prawie centrum Dublina okazało się, że autobusy do ZOO nie jeżdżą i że to jakieś 3 przesiadki i nikt  nie wiedział jak tego dokonać i w co i gdzie wsiąść. Poradzono nam podróż kolejką, która owszem była dość blisko, ale gdy dotarliśmy Pan w okienku poinformował nas, że pociąg właśnie odjechał, a jest niedziela i następny będzie ze godzinę. No a wiadomo, w godzinę to my na piechotę sami dojdziemy, więc po co czekać?
Więc poszliśmy do tego ZOO na piechotę, a że trochę dłużej nam wyszło, bo jednak czasem trzeba wyjść
z wózka, a czasem pójść na barana, a potem chwilę na nóżkach, a potem popatrzeć na łabędzie nad kanałkiem, a czasem popchać trzeba swój wózek, a potem chce się jeść i trzeba znaleźć sklep z bułą, no a potem to już się nic nie chce i trzeba chwilkę popłakać, to wszystko drobiazg. Grunt, że po jakiejś półtorej godziny przed nami zaczął majaczyć park Phoenix, w którym onegdaj mama i wujek M. walczyli (z małym sukcesem) o Mistrzostwo Europy Kurierów Rowerowych.
W Parku tym mieszczą się dwie ważne instytucje ZOO i główna kwatera policji. Minąwszy tę drugą, już prawie dochodziliśmy do tej pierwszej, szczęśliwi, że po trudach podróży wreszcie jesteśmy u celu, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że jedna członkinii naszej eskapady właśnie zbiera się na drzemkę. I choć nie przypuszczaliśmy, że do tego kiedykolwiek dojdzie, z ust Matki (ktora jest tylko jedna) padły słowa dotąd niesłyszane: "Błagam cię nie śpij!"
Tata szczypał, mama błagała i jakimś cudem w pełni świadomi dotarliśmy do ZOO. Potem już tylko dwie godziny zwiedzania i mogliśmy spokojnie rozpocząć opisaną wyżej podróż do domu.
Wyczerpani po jakichś 14 km maszerowania (do ZOO, z ZOO, ze stacji do domu itd) dotarliśmy do domu.Cóż to jednak jest wobec szczęścia wymalowanego na twarzy dziecięcia radego z widoku małp i innych tygrysów.
Nasze poczucie spełnienia dopełniło zaufanie jakim obdarzyła nas nauczycielka pytając o drogę  na stację i do swojego nowego miejsca pracy. Mamy nadzieję, ze tam dotrze bez problemu, w końcu jesteśmu już "miejscowymi" i lokalna geografię  oraz logistykę mamy w małym palcu.







PS: Jak następnego dnia dowiedziałam się od sąsiadki, szkoła, którą wskazałam nauczycielce nie jest tą, o którą pytała. Coż, drobiazg. Tym mniejszy wobec odkrycia, którego dokonałam jadąc do pracy autobusem dnia następnego.
Przystanek autobusowy jest 2 razy bliżej niż stacja kolejowa, czyli jakieś 10min na piechotkę, bilet "do miasta", jak mówi się tu na Dublin, kosztuje 7.70 w obie strony i autobus zatrzymuje się tuż obok ZOO.
Uzbrojeni w tę tajemną wiedzę miejscowych z pewnością skorzystamy z niej jeszcze nie raz. W Zoo było na prawdę fajnie.




środa, 12 lutego 2014

Wprowadzka

Jak już mówiłam mamy nowy dom. Wielkie domisko, rodzice snują się i nie wiedzą co się robi z taką przestrzenią. Ja na szczęście nie narzekam, mam gdzie jeździć na hulajnodze, którą mama dostała jako prezent powitalny od kolegi z pracy . Szkoda tylko, że nie pozwalają mi chodzić na górę, a schody są jednak najfajniejsze bo można z nich zjechać na brzuchu, albo na pupie. Nawet już dwa razy się sturlałam!
Poza tym taki dom to dużo roboty. Trzeba przede wszystkim go znaleźć. A to wymaga następującej ceremonii: Do samochodu, za oknem leje, wysiadamy, zwiedzamy jakiś obcy dom, zimno, siku na próbę (zrobiłam w każdym z 8 zwiedzanych), wychodzimy (Bogu dzięki! bo widok raczej straszny, w jednym domu gałąź wchodziła przez dziurę do środka), do auta i znowu wysiadamy, znowu oglądamy, znowu siku, znowu mi zimno! Mam dość. Dobrze, że wreszcie rodzice postanowili tu osiąść bo jeszcze jedno zwiedzanie i nie wiem czy bym dalej wytrzymała.
No ale na tym oczywiście robota się nie kończy, bo trzeba się wypakować: więc ubrania z torby do komody, z komody do szafy, a może jednak do komody? Przy okazji można coś przymierzyć, wytrzepać, odświeżyć i tak czas mija.








No a potem meble. Właściwie to nie wiem czemu „potem”. Czemu przez tydzień zmuszana byłam do gnieżdżenia się z mamą i tatą w jednym łóżku? Tata na szczęście się wyniósł szybko do pokoju gościnnego, no ale mama mogłaby się posunąć. 

Na szczęście łóżko już jest, dodatkowo obłowiłam się w zestaw śniadaniowy czyli „stolik plus krzesełko”. Jeszcze tylko musiałam to poskręcać, przy drobnej asyście tatusia i jest bosko. 










Bardzo męczące są przeprowadzki, więc na razie, tymczasem,
Pa! Pa!

wtorek, 11 lutego 2014

Peppa has moved!

Wreszcie, po roku niepewności, czy aby warto, czy się opłaca, a co jeśli, a nóż-widelec itd. Stało się. Zostałam wyeksportowana do Irlandii. Na szczęście mój dom jest tam, gdzie Peppa moja, więc może jakoś przeżyję. W każdym razie Peppa się rozgościla, więc i ja jakoś dam radę, cóż chyba nie pozostaje mi nic innego.